poniedziałek, 16 listopada 2015

Filozofie futerkiem porośnięte, wielkimi oczętami z ciekawością spoglądające na świat przez szkło różowych okularów

Zamknij oczy i na czterech łapach pobiegnij przez trawy łąk zielonych. Galopuj pod wiatr wypełniając swe płuca czystym powietrzem, wolnym od zanieczyszczeń, spalin i dymów fabryk. Wciągaj  w nozdrza łapczywie korzenny zapach ziemi świeżo zroszonej deszczem. I nie zatrzymuj się, nie czuj zmęczenia, głodu, pragnienia. Goń własny cień z radością próbując złapać słońce umykające przed Tobą. A gdy schowa się za linią horyzontu, nie zatrzymuj się. Rozpostrzyj skrzydła pierzem porośnięte i wzbij się niczym mewa w powietrze. I szybuj, spoglądając oczami które już widziały wszystko na ziemię pod Tobą. Na trawy uginające się pod siłą wiatru, świszczącego ponuro i niechętnie, sennie. Na pogrążony we śnie świat. Na spokój i pokój panujący wszędy. Gdzieś w oddali słyszysz rozdzierający głos zwierzęcia, kojota najprawdopodobniej, na łowy nocne wyruszającego.
 Na ten dźwięk w Twej piersi, w której łomocze szybko małe serduszko wzbiera zew. Odległe wołanie Twych dzikich przodków z głębin Twego ducha. Bulgocze i wrze w Tobie i walczy by wydostać się na zewnątrz. I nagle tracisz skrzydła. Upadasz spowrotem na cztery łapy. Nie mogąc wytrzymać gotującego się w Tobie dzikiego wołania, zadzierasz łeb i krzyczysz. Z Twojej klatki piersiowej wyrywa się wycie, jednak tak naprawdę jest to krzyk wszystkich tych, którzy byli przed Tobą, a którzy żyją teraz jedynie w głębi Twego ducha. A gdy kończysz stając wyprostowanym z szpiczastymi uszami postawionymi na sztorc nasłuchując, z głębokiej odchłani ciemnej nocy wydobywają się kolejne odpowiedzi przyjaciół i pobratymców ze stada. Tych na których zawsze możesz liczyć. Tych którym powierzyć możesz swój sekret, a Ci nigdy Cię nie zdradzą. Ci, którzy nie będą Cię oceniać.
A teraz otwórz oczy.
Nigdzie już nie ma pogrążonych we śnie łąk. W uszach obdarzonych nadczułym zmysłem słuchu już nie dudni odległe wycie twej rodziny, a zamiast tego przyjemnego nawoływania ogłusza Cię niewyobrażalny hałas. A i nadczułego zmysłu słuchu już nie ma. Powietrze, znów duszne wypełnia Twe płuca przyprowadzając cię o ciężki kaszel i zawroty głowy. Podnosisz wzrok, tylko po to by zostać oślepionym przez całą masę reklam, billboardów i monitorów. Stoisz nie na czterech, lecz na dwóch nogach po środku brudnego, szaroburego miasta. Przechodnie mijają Cię nawet nie zwrócąc na Ciebie uwagi. Stoisz tak samotnie, w rękach mając tylko wspomnienie rodzinnej atmosfery watahy, z niedowierzaniem przyglądając się piętrzącym się przed Tobą, wieżowcom, rozdzierającym swymi ostrymi czubkami niebo. I siatkom, pustym opakowaniom, papierom, kawałkom jedzenia i innym brudom leżącym wszędzie gdzie popadnie. I stężałym twarzom ludzi którzy Cię mijają, na których nie ma miejsca na beztroską radość.


Gdzie się podziały pola? I radość? I szalona gonitwa za słońcem? Beztroska?


Gdzie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz